Co roku, uczniowie zespołu Bednarska mają możliwość wzięcia udziału w rejsie na pokładzie jachtu STS Pogoria. Jest to dziesięciodniowy wyjazd, podczas którego można nie tylko doskonalić lub nabywać żeglarskie umiejętności, ale także uczyć się współpracy oraz empatii. Choć z zewnątrz może się on wydawać spokojny i raczej wypoczynkowy, rejs Pogorią to coś więcej niż zwiedzanie malowniczych portów, a tegoroczny wyjazd, był tego dowodem.
Autokarem do Włoch
Ponieważ cała załoga musiała dostać się do Włoch, jak zawsze rozpoczęliśmy naszą żeglarską przygodę dwudziestoczterogodzinną podróżą autokarem. Była to już pierwsza okazja do nabycia pokory jeszcze przed wejściem na pokład. Czterdziestoosobowy autokar wypchany po brzegi nie jest bowiem najbardziej przyjaznym miejscem, szczególnie w trakcie tak długiej jazdy. Poszukiwanie konfiguracji, która pozwoli jak największej ilości pasażerów spokojnie przespać noc to pierwsze zadanie wymagające od przyszłych pogoriowiczów współpracy i empatii. Jako, że był to mój 4 wyjazd, mogę z pewnością stwierdzić, że poszło nam lepiej niż kiedykolwiek.
To wyzwanie było jednak niczym, w porównaniu z tym, co czekało na nas w następnych dniach. Do San Remo dotarliśmy około godziny dziesiątej następnego dnia. Po żmudnym wypakowywaniu zaopatrzenia tradycyjną pogoryjską metodą polegającą na rozstawieniu się załogi od samego autokaru, aż po spiżarnię i podawaniu sobie po kolei produktów, mogliśmy w końcu udać się do swoich koji (łóżek). Miejsca są przyporządkowywane przez opiekunów i nie podlegają dyskusji, tak samo jak skład wacht. Choć nie wszystkim jest to na rękę, z czasem da się przyzwyczaić do każdych “sąsiadów”.
Wychodzimy w morze
Po pierwszym apelu na rufie, w trakcie którego poznaliśmy załogę stałą: kucharza, bosmana, mechanika, oficerów oraz kapitana, rozpoczęliśmy szkolenie. Zanim nowa załoga wyruszy w morze, każdy musi być odpowiednio zaznajomiony z budową jachtu, olinowaniem, procedurami bezpieczeństwa, a przede wszystkim rodzajami alarmów. Podczas gdy, jak to zawsze przypomina nam bosman Henio, nie nauczymy się przez te kilka dni rejsu żeglować, warto jest nabyć orientację i umieć poruszać się po jachcie choćby dla własnego bezpieczeństwa.
Już następnego dnia, około południa odbiliśmy od brzegu portu Sanremo. Pierwsza doba na morzu zawsze jest najtrudniejsza. Choroba morska, która choćby w najmniejszym stopniu dotyka każdego, sprawia, że osób zdolnych do pracy na pokładzie jest mniej niż zazwyczaj. W tym roku, Neptun na szczęście oszczędził nas w trakcie pierwszego dnia rejsu i tylko kilka osób było niezdolnych do stania na wachcie.
Z wizytą w Nicei
Ze względu na nieprzewidywalność morza, nie zostaliśmy od razu powiadomieni o tym, dokąd płyniemy, podczas kolacji, kapitan zdradził nam, że kierujemy się do Nicei. Wszyscy bardzo się ucieszyli, jako że dotąd zazwyczaj odwiedzaliśmy włoskie porty. Po pierwszej nocy spędzonej na morzu, staliśmy już na kotwicowisku w zatoce Villefranche-sur-Mer. Było to idealne miejsce, w którym mogliśmy poczekać na pozwolenie na wejście do portu w Nicei.
Gdy przybiliśmy do kei i doprowadziliśmy cały jacht do porządku, mogliśmy w końcu wyjść na ląd. To zawsze dziwne uczucie. Po dobie kołysania, wyjście na ląd wcale nie jest lepsze. Grunt pod naszymi nogami zdawał się poruszać, tak samo jak wcześniej pokład, przez dobre kilka godzin. Na pokładzie musieliśmy się stawić z powrotem dopiero o godzinie dwudziestej, co dawało nam około pięć godzin na zwiedzanie miasta, obiad, a także jak się okazało szybką kąpiel w lodowatym morzu.
Wachta trapowa
Gdy wróciliśmy, razem z moją przyjaciółką, rozpoczęłyśmy tak zwana wachtę trapową. Polega ona na pilnowaniu, czy nikt spoza załogi nie wchodzi na jacht bez pozwolenia kapitana. Różne wachty (tu grupy, na które dzieli się załogę) pełnią ją zamiennie przez całą noc, tak samo jak, podczas płynięcia pełnią one wachtę nawigacyjną. Pilnowanie trapu wieczorem, w dużym porcie jest zawsze ciekawe. Wiele osób przychodzi, ogląda Pogorię, zadaje pytania. Jest to też dobry czas na rozmowy i lepsze poznawanie osób, z którymi pełni się daną wachtę.
10 w skali Beauforta
Następnego dnia, około godziny czternastej znów wyruszyliśmy w morze. Silny wiatr, który przywitał nas zaraz po wyjściu z portu był jedynie zwiastunem tego, jak ciężkie będą dla nas następne dwa dni. Im dalej w morze wychodziliśmy, tym wiatr stawał się silniejszy. Na początku wahał się od siedmiu do ośmiu w skali Beauforta. Pod wieczór, pomimo tego, że zbliżyliśmy się do lądu, wiatr przybrał na sile. Wiało już wtedy solidne dziewięć, ale ze względu na to, że kierunek wiatru był zupełnie przeciwny do tego, w którym chcieliśmy się poruszać, co spowalniało nas już od wyjścia z portu. W nocy postanowiliśmy zarzucić kotwicę i schronić się gdzieś aby przeczekać sztorm.
Nie obeszło się jednak bez przygód. Silny wiatr w kółko, przez całą noc zrywał nas z kotwicy. Gdy rano, dwudziestego pierwszego marca znów wyruszyliśmy, jednak wiatr dalej nie miał zamiaru się uspokoić. Na dodatek, moja wachta dostała od bosmana dużo pracy. Zajęliśmy się tworzeniem tak zwanych kotków. Są to jakby ochraniacze zakładane na stałe olinowanie statku takie jak wanty czy sztagi wyglądające jak dawne szczoteczki do kurzu. Zapobiegają one dziurawieniu lub osłabianiu się żagli w wyniku ocierania się o metalowe liny. Choć była to dość żmudna praca, a wiatr dalej niemiłosiernie nas smagał, niebo było czyste i mogliśmy korzystać ze słońca, którego jeszcze wtedy było w Polsce dość niewiele. Gdy jednak nastał wieczór, wiatr wzmógł się jeszcze bardziej i przy silniejszych porywach dochodził do dziesięciu w skali Beauforta.
Epidemia choroby morskiej
Jak można się domyślić, statkiem kołysało jeszcze bardziej, co zdecydowanie zwiększyło ilość osób dotkniętych chorobą morską. Sztorm uniemożliwił także chorym wychodzenie na pokład i oddawanie czci Neptunowi w należyty sposób, co jeszcze bardziej przyczyniło się do złego samopoczucia wszystkich mieszkańców kubryka dziobowego i przejściowego (dwa około dwunastoosobowe duże pomieszczenia znajdujące się w przedniej części jachtu). U niektórych wywołało to nawet gorączkę.
W związku z tym, że gorączka nie jest typowym objawem choroby morskiej, razem z dwójką przyjaciół zaczęliśmy zastanawiać się nad prawdziwym źródłem tej “epidemii” i postanowiliśmy, że wszystkie osoby, które jeszcze się nie zaraziły, z wyjątkiem naszej trójki nie powinny przebywać w tej części statku. Po rozpatrzeniu sprawy z kapitanem, na swój sposób odizolowaliśmy chorych. Jako że mnie, ani dwójki wczesniej wymienionych przyjaciół choroba zdawała się zupełnie nie dotyczyć, to właśnie my od godziny dziewiątej wieczorem, do drugiej w nocy, razem z pomocą dwójki opiekunów zajmowaliśmy się chorymi. Była to ciężka noc, lecz jednak rano, większość załogi była już zdrowa.
Zwiedzanie Genui
Pod wieczór, dotarliśmy do kotwicowiska przy Portovenere, gdzie mogliśmy w końcu zejść na ląd. Jest to malownicze liguryjskie miasteczko, gdzie można nie tylko zjeść prawdziwą włoską kolację, ale także zwiedzić wczesno gotycki kościółek św. Piotra, twierdzę genueńską rodziny Doria, a także nadmorska grotę, w której niegdyś tworzył podobno sam Lord Byron. Około godziny dziesiątej wieczorem, dwudziestego drugiego marca, wyruszyliśmy w stronę ostatniego portu, Genui. Z godzinnym przystankiem w Santa Margherita Ligure, już około osiemnastej następnego dnia zachowaliśmy przy kei jednego z największych miast portowych Europy.
Rano czekało nas sprzątanie całego jachtu, każda wachta zajmowała się czyszczeniem określonej części wnętrza statku. Choć nie jest to łatwe zadanie, perspektywa spędzenia reszty dnia na zwiedzaniu Genui na pewno zmotywowała całą załogę do współpracy. Po rozdaniu opinii z rejsu i obowiązkowej grupowej sesji zdjęciowej udaliśmy się do miasta. Jest to metropolia bardzo zróżnicowana. Bogactwo i przepych renesansowych kamienic przenika się tu z typową nowoczesną, lekko zaniedbaną, włoską architekturą mieszkaniową. To tam, na Via di San Bernardo, znajduje się także najlepsza, według mnie, prawdziwa włoska lodziarnia.
Pożegnanie z Pogorią
Wieczorem, około godziny osiemnastej, musieliśmy pożegnać się z Pogorią, która przez ostatni tydzień była naszym domem. Jednak, jak to ma w zwyczaju mówić nasz kapitan, w momencie gdy nowa załoga weszła wcześniej tego dnia na pokład, staliśmy się już jedynie gośćmi. Po tylu przeżyciach trudno jest tak po prostu wsiąść do autokaru, który z jachtu, na którym czas staje w miejscu, zabiera nas z powrotem do rzeczywistości.
Zuzanna Dzieniak, Pre IB